Strony

piątek, 27 czerwca 2014

Florence + The Machine back in Warsaw!


Prawie dwa tygodnie temu, 14 czerwca, na Stadionie Narodowym w Warszawie miało miejsce wydarzenie niezwykłe. Przepełnione blaskiem złotego brokatu, kwiatami we włosach, różowym światłem i magią w uszach. Koncert Florence + The Machine. Koncert, na którym dane mi było być. Gdy dowiedziałam się, że zespół  powróci do Polski po niespełna roku nie mogłam uwierzyć. Wprawdzie na poprzednim koncercie w Krakowie Flo obiecała to nam, Polakom, jednak nie sądziłam, że jej "sooooon", będzie takim krótkim okresem czasu.
Tym razem nie musiałam błagać o wyjazd smutnym głosikiem. Mimo to, nie obyło się z moim jakże "wspaniałym" szczęściem bez komplikacji. Zgubiłyśmy się kilka razy, autobus zmienił kurs i nie wiedziałyśmy gdzie mamy się znaleźć, trafiłyśmy na Paradę Równości i zaatakował mnie ptak (tak w wieelkim skrócie). Nasze zrezygnowanie zaczęło opadać, gdy spostrzegłyśmy Stadion Narodowy. Oczywiście byłyśmy z zupełnie innej jego strony, niż nasze wejście. Jednak udało się nam - dostałyśmy się na miejsce i poczułyśmy ogrom radości. Zrezygnowanie odeszło, a pojawiła się nowa energia. To chyba przez nią zapominałyśmy o patrzeniu na znaki i o tym, że dostałyśmy mapki i znowu szukałyśmy wejścia nie po tej stronie. Po chwili jednak pomyślałyśmy o tym, że chodzenie w te i wewte zmęczy nas tylko niepotrzebnie i zaczęłyśmy trzymać się strzałek. Udało się! Znalazłyśmy się w środku tuż przed występem The Wombats (a może po prostu wtedy czas leciał mi jeszcze szybko). Odnalazłyśmy się z Nat, dzięki której znalazłyśmy się w trzecim rzędzie!


Pierwszy występ, czyli wspomniany wyżej The Wombats, wspominam bardzo pozytywnie. Twarze muzyków były takie szczęśliwe, że poczułam się jeszcze lepiej (wbrew pozorom to było możliwe i nie była to jeszcze pełnia mego szczęścia). W szczególności basista wnosił do występu ogrom wspaniałej energii i zaraził mnie mną. Do tego perkusista tak bardzo przypominał mi Doma Howarda z Muse, przez których zaczęła się moja koncertowa przygoda i przez którego perkusja i każdego rodzaju bębny stały się moim najukochańszym instrumentem. Chwila przerwy i na scenie pojawili się The Kooks. Wtedy czas leciał mi jeszcze zaskakująco normalnie, a czasem nawet szybko(ale nie zbyt szybko). Znałam kilka kawałków tej grupy, więc i trochę pośpiewałam, bo wcześniej tylko skakałam i machałam rękoma. Miło było usłyszeć Seaside, czyli piosenkę która zawsze powoduje we mnie spokój i szczęście. Chwilami jednak koncert ten sprawił, że myślami znalazłam się gdzieś daleko i myślałam o tym, o czym tego dnia nie powinnam... Po tym występie myślałam że oszaleję-czas leciał mi okropnie wolno. Gdy myślałam, że patrzę na zegarek po pięciu minutach, on nadal wskazywał tą samą liczbę, co te moje "pięć minut temu". Do tego prowadziłyśmy walkę, prawie na śmierć i życie, o nasze miejsce i dostęp do powietrza. Czułam się, jakbym musiała dźwigać dwustukilogramową torbę. Tyły ciągle na nas napierały, a ja, mała osóbka o 162 centymetrach wzrostu odpychałam się do tyłu, chcąc mieć chodź trochę miejsca, bo bywały chwile, że trzymałam się podłoża tylko jedną nogą. Opisując wszystko ogólnie, to ścisk był taki, że gdyby ktoś zemdlał, to nie mógłby się nawet dobrze przewrócić. Nie zabrakło też osób z wiecznym bólem dupy, którzy tylko stali i narzekali na wszystko i wszystkich, tak jakby byli tu gdzie są na siłę, chodź pchali się specjalnie do przodu.

Nadeszła wreszcie 23.10. Światło zgasło, zespół zaczął wchodzić na scenę a my wszyscy zaczęliśmy wydobywać z siebie ogromy wrzask i unieśliśmy nasze kartki "WELCOME BACK" do góry (oczywiście oprócz hejterów którzy nie rozumieli po co są te całe koncertowe akcje, nie doceniając pracy fanclubu i wielkiej rzeszy fanów). Po chwili na scenie pojawiła się Florence, co spowodowało jeszcze większe szaleństwo. Wyglądała zjawiskowo-rozpuszczone rude włosy, bose stopy i piękna, przewiewna, długa, retro suknia w kwiaty-Flo, królowa magii! Bębny wydobyły z siebie pierwsze dźwięki Between two lungs a Florcia zaprezentowała do tego swój układ, po czym wydobyła swój anielski głos. Patrzyłyśmy na siebie z wielkimi uśmiechami i łzami w oczach-w tym momencie słowa nie były potrzebne. Właśnie wtedy moje szczęście sięgnęło zenitu, wspanialej być nie mogło. (Prawie) Wszystkie smutki odeszły na bok. Stałam tam, moja skóra błyszczała, a we włosach miałam kwiaty, przy czym w moich uszach brzmiała najcudowniejsza muzyka. Drugim utworem było What the wather gave me, czyli jedna z moich ulubionych piosenek, jak nie ulubiona. Brak miejsca nie stanowił dla mnie przeszkody-muzyka sprawiała, że moje nogi chciały oderwać się od ziemi, chociaż bywało to momentami bardzo, ale to bardzo trudne. Kolejnym utworem był Howl, czyli utwór, który wraz z Cosmic Love zawsze przypomina mi o początkach mojej miłości do tego zespołu (w dodatku oba te utwory były na koncercie jeden po drugim). Na żywo słyszałam go pierwszy raz, więc radość była jeszcze większa. Pamiętam, że Flo zaczęła śpiewać tą piosenkę zbliżając się do nas, a potem jeszcze wskoczyła na miejsce, na którym stał kamerzysta, któro było prawie na przeciwko nas i była jeszcze bliżej! Później zawsze brzmiące magicznie Cosmic Love, czyli druga piosenka FATM którą poznałam i przez którą oszalałam na punkcie tego zespołu. Na telefonie miałam nagranie z jego końca, gdzie Flo tańczyła wykonując tak subtelne ruchy, ah! Miło było ponownie usłyszeć Sweet Nothing w tym pięknym, bardziej emocjonalnym wykonaniu zespołu. Jadąc na koncert i zastanawiając się, jakie piosenki usłyszę tym razem, z przykrością usunęłam ten kawałek z listy. Pojawił się jednak z czego byłam bardzo zadowolona i towarzyszyło temu też lekkie zaskoczenie. Po tym utworze Flo zaczęła przemawiać. Koncert ten był jedynym w tym roku, to że zespół pojawił się w Polsce to na prawdę coś niewiarygodnego, jednak polscy fani dają z siebie wszystko! Florence mówiła, że setlista była tworzona specjalnie z myślą o nas, dlatego spytano się nas-fanów, o to co chcemy usłyszeć. Znalazły się na niej utwory zarówno z Lungs, jak i z Ceremonials (chodź trzeba przyznać że koncert w Krakowie był bardziej Ceremonialsowy, a ten w Warszawie bardziej Lungsowy), a także coś zupełnie spoza, tak więc pojawiły się takie utwory jak Sweet Nothing, cover Stay with Me i wykrzykiwane na poprzednim koncercie Over the Love, które właśnie po przemówieniu zabrzmiało. Pamiętam, że na początku nie lubiłam tej piosenki. Potem jednak złapała mnie za serce. Na koncercie wtedy po prostu zamarłam, ta piosenka tak bardzo na mnie oddziaływała, na emocje, które we mnie gdzieś siedziały, wpasowała się do nich idealnie... Była przy tym taka piękna, wręcz "dostojna"(to słowo którego nie powinnam użyć określając piosenki, ale jak ją sobie przypominam mam je właśnie w głowie), aż nie potrafię znaleźć słów, by ją opisać... Blinding było także Lungsową, rzadko słyszaną perełką. Ten utwór zawsze rodzi we mnie jakąś niepewność i skłania do refleksji-tak było i tym razem, na koncercie na chwile odpłnęłam myślami (kolejny raz w trakcie tego festiwalu). Z stanu tego wyrwał mnie nieznany dźwięk i wielkie zaskoczenie, czyli cover Stay with me. To wielki prezent, że został on dla nas zaprezentowany! Piosenka ta brzmiała rewelacyjnie, jej wykonanie było moim zdaniem lepsze od oryginału! Breaking Down nie jest moją ulubioną piosenką Florence. Na żywo jednak wszystko brzmi dla mnie lepiej i wszystkiego słucha się przyjemniej. Tak było też z tą piosenką, której muzyka zrodziła uśmiech na mojej twarzy, mimo że tekst jest smutny dość, ale był to specjalny zabieg-smutna piosenka z wesołą muzyką. Jednak prawdziwe szaleństwo rozpoczęło się gdy rozbrzmiało Rabbit Heart. Pamiętam że wtedy właśnie postanowiłam powędrować do Nat i z czwartego rzędu znalazłam się w drugim!!! Chwilę po tym przejściu, na przeciwko nas Florence zeskakiwała ze sceny!! Wszyscy chcąc ją dotknąć zaczęli dosłownie wchodzić na siebie i wrzeszczeć z zachwytu! Nie mogłam uwierzyć, że była tak blisko, taka duża, taka wyraźna, po prostu oszalałam z zachwytu!!! Posypało się wtedy ogrom brokatu, na Flo leciały wianki, a ona sama rzuciła się w tłum fanów!!!! To było niezwykłe, nie wierzyłam w to, co się dzieje. Potem wyjęłam serduszko z napisem "Isa", iż zabrzmiało You've got the love. Wszyscy członkowie zespołu patrzyli na nas z zachwytem i niedowierzeniem, a na ich twarzach namalowane były ogromne uśmiechy. Pamiętam, że Isa spojrzała w naszą stronę i była tak bardzo szczęśliwa! Następnie nadszedł czas na taniec jak to ujęła Florence, czyli czas na Spectrum. Na tej piosence nogi niosły w górę każdego. Byłam już wtedy bardzo zmęczona, ale zapominałam o tym. Podnosiłam ręce do góry mimo bólu. "We are shining" było takie prawdziwe, wystarczyło tylko odwrócić głowę i popatrzeć na innych-wszystkich twarze błyszczały się przez obsypanie w brokacie! To był na prawdę piękny widok. Tysiące ludzi, którzy na chwile upodabniali się do siebie i czuli to co ty-to na prawdę piękne uczucie. Kolejnym utworem było No light, no light który uwielbiam za tekst, bębny i tą zmianę napięć, która powoduje we mnie burze emocji i szaleństwo, oczywiście pozytywne, które bardzo czuć lubię. Tak było i na koncercie. Uwielbiam słuchać tego utworu na żywo. Początek, gdy na bębnie gra Florcia to cudo! Warto dodać, że Flo pobiła tutaj swój rekord i jej przeciągnięcie w tej piosence trwało 28 sekund!!! Pamiętam, że zaczęłam wtedy wrzeszczeć, zrobiłam sobie chwile przerwy i wrzeszczałam znowu-a ona nadal ciągnęła to samo!!! Zaraz po tym nadszedł czas na pozbywanie się wszystkich smutków, bo "trudno tańczyć z demonem na plecach" czyli Shake it out. Na tym utworze moje ręce szalały w powietrzu mimo ogromnego bólu, bo czy ból jest ważny w takich sytuacjach? Oczywiście że nie! Koncert zamknęło Dog days are over, czyli jak widać na koniec zostały najbardziej szalone utwory (że tak to ujmę). Cały utwór rytmicznie klaskałam i skakałam. To było wspaniałe zakończenie!
Koncert minął mi na prawdę zaskakująco szybko. Gdy w Krakowie czas płynął mi normalnie, tutaj miałam wrażenie, że utwory trwają kilka sekund, a cały koncert to zaledwie 10 minut. Po wszystkim to co się stało po prostu do mnie nie dotarło. Czułam się, jakbym wracała z jakiegoś obozu. Nie mogłam zginać nóg, więc ciągnęłam je tylko niezdarnie idąc za tłumem i wśród tłumu. Czułam ogromne pragnienie i ogromny ból pleców, jakby ktoś przywalił mi w nie ciężkim przedmiotem. Na brokatowych twarzach malowało się szczęście i ogromne zmęczenie. Kolejki do napojów były ogromne. Błądziłyśmy wokół stadionu bez celu, aż w końcu stwierdziłyśmy że to bez sensu i trzeba wracać do hotelu. Drogę ze stadionu do Pałacu Kultury, czyli na Dworzec Centralny, doszłyśmy na piechotę. Całe szczęście, że po drodze znajdował się otwarty sklep, bo takiego poczucia pragnienia jak wtedy nie czułam nigdy.

Przez tydzień nie wierzyłam, że byłam tam na prawdę i to co się stało, wszystkie wydarzenia-to dochodziło do mnie powoli. Właściwie nadal to do mnie dochodzi. Ten koncert tak jakby przeleciał mi w chwili przed oczami i po prostu się zakończył. Wiem jedno-to było coś cudownego. Dla takich chwil warto żyć, w szczególności, jeśli jest się wtedy w towarzystwie bliskich Ci osób (dziękuję Maria i Nat!). Czy wybiorę się na koleny koncert Florence+The Machine? Ależ oczywiście że TAK!!! Florcia kolejny raz udowodniła, że jest niezwykła osobą, bardzo kochaną i inspirującą-właśnie za to uwielbiam ją tak mocno i za magię, którą przenosi do muzyki wraz z całą Maszyną.
x

(wszystkie zdjęcia pochodzą z oficjalnej strony OWF)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz